O
T Y M , C O Z Y S K A L I Ś M Y
Tego
dnia pogoda zupełnie się złamała. Po kilku słonecznych
tygodniach od rana siąpił nieprzyjemny deszcz. Powietrze, wilgotne,
lepkie i duszne, wydawało się przylegać ściśle do ciała, a
chodzenie bardziej przypominało pływanie w basenie wypełnionym
syropem klonowym. Nie było ani zimno ani ciepło. Było nijak i
okropnie.
Hermiona
czuła się podobnie. Nadal rozjuszona na myśl o tym, że wszystko
potoczyło się bez jej wiedzy, jakby była głównym złem, które
zawsze chciało stanąć na drodze do realizacji planów męża i
przyjaciela, ale przez ten sam fakt pogrążona w stagnacji. Nie
pocieszała jej nawet myśl o rozmowie, którą wczoraj odbyła z
Ginny.
– Dlaczego nie wiem nic o wyjeździe na mistrzostwa? – zapytała wtedy
przyjaciółkę tonem niemal ostrym, dysząc już nie wiadomo – ze
zmęczenia czy może złości. Ale powstrzymała się od złośliwości
i nadmiernego zadzierania nosa. Czuła się zwyczajnie urażona.
– Mistrzostwa?
Późno
zrozumiała z reakcji przyjaciółki, co się dzieje. Nie zdążyła
ugryźć się w język wcześniej, ale teraz już nic nie
powiedziała. Wyraz twarzy rudej kobiety zdradził jej dużo.
Zaproszona do środka ich mieszkania patrzyła na twarz Ginny, kiedy
ta nie do końca wiedziała, jakie słowa dobrać. Otwierała usta,
ale zamykała je natychmiast, jakby głos za każdym razem uwierał
jej w gardle. Pięknie, pomyślała Hermiona, jednocześnie
proponując, że zrobi herbatę. Pięknie, nie miałam zamiaru
robić takiego bałaganu i oto jak wyszło. Przez chwilę nawet
nie pomyślała, że kobieta nie będzie o tym miała pojęcia. A
może wcale nie pojedzie? Kto zająłby się wtedy małym dzieckiem?
Pani Weasley pokręciła nerwowo głową, kiedy weszła już do
kuchni. Nastawiając wodę na herbatę nie pomyślała nawet o użyciu
magii.
– Od kiedy o tym wiesz?
Chłodny
ton głosu zaskoczył ją i obejrzała się na Ginny, która trzymała
dziecko w rękach. James nigdy nie był najcichszym malcem, ale teraz
chyba wyczuł emanującą od matki złość, taką, która swoim
uściskiem zdołałaby zmiażdżyć kamień. Hermiona poczuła się
nagle mała. Na nią spadnie cała złość, która powinna być
wymierzona przecież w Harry'ego.
– Od dzisiaj – westchnęła na te słowa, opierając się o blat. – Dowiedziałam się przypadkiem. Tak już jest, prawda? – zapytała
raczej w przestrzeń, niż kobietę.
Ciszę
rozdzielił szloch dziecka.
Na
samo wspomnienie tego spotkania Weasley czuła ciągłe wyrzuty
sumienia. A przecież niczym nie zawiniła! Biała bluzka lepiła się
jej do ciała, po plecach spływała stróżka potu albo deszczu, nie
sposób było to rozróżnić. Patrzyła z wiaduktu w dół na mknące
szybko mugolskie tramwaje, a za jej plecami samochody zostawiały po
sobie mokre ślady na jezdni. W tym miejscu złość i rozczarowanie
spływały z niej. Nie chciała czuć się winna ani obciążać winą
kogokolwiek innego. Postanowiła w tym właśnie miejscu, że zrobi
dziś dobrą kolację, przy której na spokojnie porozmawiają z
Ronem. Mieli ten komfort, że nie mieli jeszcze dzieci. W głębi
duszy Hermiona czuła, że żadną miarą nie jest na nie gotowa.
Nadzieja
tylko w tym, że niedługo wszyscy udadzą się do domku na brzegu
Szkocji, w którym mieszkał George i Angelina i ostatecznie –
wszyscy razem będą się dobrze bawić, pierwszy raz od dawna.
Hermiona oprócz złości, którą nadal przejawiała za
niewtajemniczenie jej w plany czuła jeszcze ekscytację. W
quidditcha nigdy nie grała, za to oglądała go z przyjemnością.
Znała część drużyny z Norwegii, która się tam pojawi, być
może nawet spotka Victora?
Chociaż
wcale się nie rozpogodziło, kobieta poczuła się o kilka
kilogramów lżejsza. To chyba uciekły same zmartwienia, które
trapiły ją do tej pory.
– Hermiono, pospiesz się do jasnej cholery! – krzyczał Ron z dołu, a
coś, najprawdopodobniej ciastka wypychające jego policzki, tłumiło
i zniekształcało głos. Kobieta pakowała ostatnie rzeczy. – Jak
zwykle będziemy ostatni... – mruknął, tym razem już sam do
siebie.
Jedno
z pewnością zostało jej ze starych przyzwyczajeń – lubiła mieć
nad wszystkim kontrolę, mieć wszystko pod ręką, być przygotowana
na każdą okazję. Dlaczego może po raz setny sprawdziła swoje
bagaże. Jej mąż pojawił się w drzwiach, otrzepując koszulę z
ostatnich okruchów i zrzucając je na ziemię.
– Ron! – pisnęła o kilka tonów wyżej niż normalnie, co wykazało
poziom jej zestresowania. – Okruszki!
Wzruszył
ramionami, machnął różdżką i nie było po nich śladu. Dobrze
widział, jak zdenerwowana jest jego żona i nie miał najmniejszego
zamiaru jej podpadać. Wbrew wszelkim pozorom znał ją bardzo
dobrze. Prawie od zawsze. Odgadywał jej nastroje w przeciągu
chwili, a do takiej wprawy doszedł od kiedy zamieszkali razem w
Norze, rok po ukończeniu szkoły.
Oboje
dobrze wspominali te czasy. Chociaż nawet dwa lata bo bitwie w domu
panowała przygnębiająca atmosfera, to były to lata beztroski, bez
pracy i zmartwień. Spędzali razem mnóstwo czasu i chociaż rodzice
Rona postarzali się niewyobrażalnie po stracie dziecka w bardzo
krótkim czasie, to oni przeżywali swoją młodość, odrabiali
lata, które odebrał im w dzieciństwie Lord Voldemort i wojna, żyli
jak chcieli, jak nastolatkowie, którymi przecież wtedy jeszcze
byli. Rudy wyszedł z pokoju, zabierając spakowane rzeczy, złapał
żonę za rękę i deportowali się prosto do domu George'a w
Szkocji.
Mocno
trzymali swoje dłonie. Przyzwyczajenie z czasów, kiedy
niebezpieczeństwo czaiło się za rogiem, przygotowanie do
wspólnego, natychmiastowego odwrotu i ucieczki.
W
domu, w którym na co dzień panował spokój obecnie roiło się od
gości. Mały Fred był w swoim żywiole, ganiając pomiędzy ludźmi
i meblami, kiedy wreszcie coś się działo. Angelina rzucała
zaklęcia jak szalona, przygotowując obiad, a talerze same pofrunęły
do stołu, który został przyozdobiony białym obrusem. George
starał się jej pomagać, ale zrezygnował, kiedy Ron z Hermioną
deportowali się tuż obok, wytrącając wazę z zupą z jego rąk.
Ginny
z James'em na rękach przywitała się ciepło z Hermioną i trochę
bardziej oschle z Ronem – nadal miała do niego żal, a poza tym
rodzeństwu nie wybacza się nigdy tak łatwo jak przyjaciołom.
Wewnątrz kuchni było głośno i tłoczno, kiedy zebrało się w nim
prawie całe rodzeństwo Weasleyów. Niedługo miał pojawić się
jeszcze Bill i Fleur, ale nawet bez tej dwójki z dziećmi w małym
pomieszczeniu wszyscy ledwo się mieścili.
– Ron! Gdzie jesteś Ron, do cholery... – George starał się wyglądnąć
nad resztą rodziny, ale rudzielec albo ukrył się za dobrze, albo –
co bardziej prawdopodobne – Molly nieświadomie obroniła go przed
pracą.
– George, jak Ty się wyrażasz! – fuknęła, lekko szturchając go i
obdarzając surowym spojrzeniem, które szybko zniknęło. W jej
oczach syn przypominał o stracie. Nie potrafiła być względem
niego tak stanowcza jak kiedyś, nie potrafiła długo utrzymywać
przed nim swojej dawnej konsekwencji. Po tym wszystkim, przez co
przeszli nie patrzyła na niego tak samo.
– Tutaj są dzieci – upomniała go jeszcze, mijając i wchodząc do
kuchni.
– Babciu, ja nie jestem dzieckiem, cholera, a Ted jest nawet jeszcze
starszy – powiedział Fred poważnym głosem, zadzierając głowę
do góry i nie za bardzo rozumiejąc co powtarza. Sprowadził jednak
na siebie nieświadomie długi wywód na temat kulturalnego odzywania
się.
Przez
ten krótki czas Ron skorzystał z okazji wyszedł na taras i do
ogrodu, gdzie stanął twarzą w twarz z Fleur. Przełknął ślinę
w odruchu – zawsze uważał, że Fleur ma to coś i
zastanawiał się całkiem podświadomie, co widziała w Billu, jego
bracie. Który, swoją drogą, podążał tuż za ną, prowadząc
jedną ręką Victorię, a drugą Dominique.
Minęło
dużo czasu nim zdołano całe towarzystwo zwołać do stołu, zanim
każdy zajął odpowiadające mu miejsce (Ron przesiadał się aż
trzy razy, co wywoływało ogólną radość), dzieci zostały
tymczasowo ujarzmione i nie biegały już po domu przepychając
ludzi. Victoria siedziała dumnie i spokojnie, czasem można było
odnieść wrażenie, że jest już prawie dorosła, chociaż miała
zaledwie pięć lat. Krew wili odziedziczona po matce dawała o sobie
znać, jej jasne włosy rozsypywały się wokół policzków i na
ramionach. Dominique pilnie ją naśladowała. W przeciwieństwie do
nich Fred razem z Tedem nie byli zadowoleni z zaistniałej sytuacji.
Nie chcieli siedzieć przy stole i ciągle przeszkadzali w rozmowach,
niewiele jedli.
Na
zewnątrz było ciągle gorąco, chociaż pogoda zmieniała się i
opadające nisko słońce zapowiadało rychłe nadejście jesiennej
pluchy. Nad stołem w ciemnym salonie unosiły się magiczne kule
światła wyczarowane przez Hermionę, panowała ciepła, rodzinna
atmosfera – prawie taka, jaką mieli w pierwszych latach
uczęszczania do szkoły. Nawet George uśmiechał się lekko i
wyraźnie był w lepszym nastroju niż kilka dni temu.
Sztućce
szczękały radośnie, zapachy unosiły się w powietrzu, a głównym
tematem rozmów i ekscytacji było nic innego jak przyszłe
Mistrzostwa. Tylko Ginny od czasu do czasu groźnie zerkała na
Harry'ego, a chociaż ostatnio nie układało się im dobrze, to
Hermiona wiedziała, że nie ma mu już nic za złe. James leżący w
czarodziejskiej kołysce za nią zachowywał się kulturalnie i
zaskakująco spokojnie, jakby i jemu udzielił się radosny nastrój
wyczekiwania na kolejny poranek.
– Wszyscy wiedzą, że Bułgaria słabnie, nie dotrze do finału –
zawyrokował poważnie Harry, który najlepiej chyba ukrywał swoje
rozentuzjazmowanie.
– Harry, wybacz że muszę to mówić, ale chyba brakuje ci klepki,
bo...
– O, tak! Brakuje – Ginny szybko, odrobinę żartobliwie poparła
ojca, do ust wkładając brokuły.
Ron
już nabrał powietrze w płuca, jakby chciał coś powiedzieć, ale
wyprzedził go Bill, który wtrącił:
– Anglia jest cienka, podobnie jak
Francja. – Skorzystał z okazji, że Fleur zajęta była
rozmową z Hermioną i włączył się do dyskusji.
Brzdęk
sztućców o talerze był idealnym akompaniamentem do chaosu, jaki
powstał przy stole. Babcia wciskała Fredowi na talerz kolejne
potrawy, a on protestował głośno. Nawet Angelina na chwilę
przysiadła się do stołu, słysząc że rozmowa spływa na
temat jej ulubionej gry.
– Słyszeliście, że pałkarz Norwegii został zatrzymany do
przesłuchania w sprawie śmierciożerców? – zapytała, uważnie i z
powagą patrząc po twarzach osób siedzących przy niewystarczająco
długim stole. – Podobno ma grać rezerwowy, Berg.
Ta
informacja wcześniej nie znana biesiadnikom wywołała
prawdziwą burzę rozmów i spekulacji. Zawzięta dyskusja, w której nawet Harry stracił
całą swoją zimną krew objęła pomieszczenie. Hermiona
uśmiechnęła się uroczo do Fleur i, nie mogąc dłużej słuchać
jej ciekawych, ale zbyt długich opowieści, wstała od stołu. Nikt
tego nie zauważył.
Podobnie,
jak nikt nie poczuł swądu spalonej pieczeni dochodzącego z kuchni.
Na
zewnątrz było już ciemno, żadne mugolskie oko nie wyłapałoby
dwóch postaci pojawiających się nagle na drodze z daleka od
światła latarni. Poza tym w tej dzielnicy mieszkało niewielu
ludzi. Najjaśniejszym punktem w polu widzenia był niewielki,
elegancki domek z zadbanym ogrodem i szklarnią. Świecił się jak
choinka, słychać było ożywione konwersacje rozpływające się i
tracące pierwotny sens w mroku nocy.
Dwie
męskie sylwetki ubrane lekko przeszły na drugą stronę ulicy, a
jadący parującą ciepłem jezdnią samochód w ostatnim momencie je
wyminął. Kierowca zaklął głośno, co nie obeszło nieuważnych
pieszych ani trochę. Zatrzymali się dopiero kiedy natrafili na
ogrodzenie. Szybkie zaklęcie pozwoliło przejść przez bramkę bez
konieczności jej otwierania.
Bez
wątpienia byli czarodziejami i bez wątpienia wiedzieli, że wchodzą
na posiadłość magiczną. Refleks światła z okna padający na
twarz niższego z nich zarysował brzydką, wyglądającą na starą
twarz. Nie można było dostrzec inteligentnego błysku w oku,
iskierki sarkastycznego rozbawienia. Nie można było też zobaczyć,
że chociaż mężczyzna wygląda staro, ma zaledwie około
czterdzieści siedem lat. Wyższy kompan podążał za nim bez słowa.
Schowana w mroku twarz wyrażała znudzenie.
Kiedy
George odkrył przyczynę smrodu i czarnych, kłębiących się pod
sufitem salonu obłoków dymu, razem z żoną ruszył na ratunek
pieczeni. Fred wyrwał się z uścisku babci, która kazała mu
zostać na miejscu i poleciał za nimi. Włosy Teda przybrały czarny
kolor, z ironii czego uśmiechnęła się nawet Victorie.
– Mamo, spaliłaś mięso! – krzyknął, irytując tym i tak
poddenerwowaną już Angelinę, ale nie miała czasu się na nim
skupić. Hermiona patrzyła z tajemniczym uśmiechem na Rona, który
starał się wyswobodzić z zaklęcia, jakim obdarzyła go Angelina
za śmianie się w głos i koloru włosów Teda. Żona George'a
zupełnie nie przejmowała się już obecnością teściów.
– Fred, nie przeszkadzaj mamie – George złapał syna pod pachę i
wyniósł z kuchni.
– Tatoooo! Puszczaj mnie natychmiast!
Prośby
i groźby zdały się na nic. Powietrze w pokoju zostało
doprowadzone do porządku, ale pieczeń wylądowała w koszu,
niemożliwa do odratowania nawet za pomocą magii. To jednak nie
zdołało sprawić na długo, że Angelina stała się pochmurna. W
powietrzu zawisły torty i ciasta, a rozmówcy wrócili do tematu
quidditcha z takim zapałem, jakby przed chwilą nic nadzwyczajnego
się nie stało. Fleur pozwoliła Victorie odejść od stołu, a
razem z nią zniknęła reszta dzieci, nawet Dominique, nieśmiała
dziewczynka patrząca w starszą siostrę jak w obraz.
Hermiona
przesiadła się koło Ginny i patrzyła przez jej ramię na Jamesa.
W duchu dziękowała najwspanialszym czarodziejom, że sama nie ma
dzieci. Przyjaciółka nawet pomimo makijażu wyglądała na zmęczoną
i Hermiona odkryła, że bzdury o promieniejących młodych matkach
są wyspecjalizowaną propagandą, żeby kobiety nadal rodziły.
– Szkoda, że nie dasz rady wybrać się z nami – powiedziała
brązowowłosa z autentycznym przejęciem w głosie.
– Sama żałuję, ale James jest za mały – powiedziała stanowczo. –
Następnym razem nie dam sobie jednak takiej okazji wyrwać z rąk.
Cokolwiek
można by było powiedzieć o surowości Ginny względem dzieci, w
oczach przyjaciółki była najlepszą matką świata. Sama
zrezygnowała z udziału w Mistrzostwach odstępując swoje miejsce
Fleur, żeby zostać z małym. I w dodatku miała opiekować się
resztą dzieci razem ze swoją matką, co było poświęceniem
większym, niż to na które zdobyłaby się Hermiona przy wszelkich
swoich pokładach cierpliwości. Nie przepadała za dziećmi.
Rozmowa
jakoś się urwała, ale nie niezręcznie, obie patrzyły na
chłopczyka śpiącego w kołysce.
Wtedy
właśnie stało się kilka rzeczy naraz.
– Ronaldzie, Hermiono, kiedy planujecie mieć dzieci? – wyparowała
nagle Molly.
Przy
stole zamilkły inne rozmowy, wszyscy wgapili się zupełnie
nieświadomie w młodą parę, oczekując odpowiedzi albo jakiejś
reakcji. Zrobiło się nerwowo dopiero wtedy, kiedy Ron zakrztusił
się kawałkiem tortu, który właśnie przeżuwał. Hermiona zrobiła
się czerwona jak burak, a pani Weasley chciała kontynuować, że
przecież jeszcze tylko oni nie mają dziecka, ale uratował ich
przed zasypaniem argumentami za posiadaniem bobasa dzwonek do drzwi.
Bill
rzucił się na pomoc bratu, który stał się już fioletowy,
Hermiona poderwała się do pionu prawie jednocześnie z Harry'm,
wywracając z trzaskiem krzesło do tyłu.
A
to wszystko w przeciągu pięciu sekund.
– Otworzę! – rzuciła Hermiona zdecydowanie zbyt entuzjastycznie i
zbyt głośno, po czym w tempie zbyt szybkim, żeby nie wzbudzało
podejrzeń odeszła od stołu.
Wszystko
było lepsze od tego pytania, które zawisło w powietrzu i na które
nie było dobrej odpowiedzi. Nie miała zamiaru kłamać, a
stwierdzenie ne razie nie będziemy o tym myśleć było
zdecydowanie nie na miejscu i nie zdobyłaby się na odwagę, żeby
powiedzieć to własnej teściowej, którą traktowała jak własną
matkę. Chciała zacząć normalnie oddychać, ale płuca jej się
chyba nieodwracalnie zacisnęły.
W
przedpokoju stanął za nią Harry, o czym zorientowała się dopiero
później. Otworzyła drzwi i jej oczom ukazały się dwie męskie
sylwetki zalane jasnym światłem sączącym się z pomieszczenia na
niewielki, drewniany taras wejściowy.
Westchnęła
z niezadowoleniem, którego nie starała się nawet ukryć.
Tym razem miałam ciężkie zadanie, bo sama narzuciłam sobie tyle postaci ;.; Mam nadzieję, że wielkiego chaosu nie ma, tylko ten zamierzony...Dziękuję za wszystkie komentarze i wsparcie!Kocham was ♥