wtorek, 9 czerwca 2015

Rozdział II

O   T Y M ,   C O    Z Y S K A L I Ś M Y             

Tego dnia pogoda zupełnie się złamała. Po kilku słonecznych tygodniach od rana siąpił nieprzyjemny deszcz. Powietrze, wilgotne, lepkie i duszne, wydawało się przylegać ściśle do ciała, a chodzenie bardziej przypominało pływanie w basenie wypełnionym syropem klonowym. Nie było ani zimno ani ciepło. Było nijak i okropnie.
Hermiona czuła się podobnie. Nadal rozjuszona na myśl o tym, że wszystko potoczyło się bez jej wiedzy, jakby była głównym złem, które zawsze chciało stanąć na drodze do realizacji planów męża i przyjaciela, ale przez ten sam fakt pogrążona w stagnacji. Nie pocieszała jej nawet myśl o rozmowie, którą wczoraj odbyła z Ginny.
Dlaczego nie wiem nic o wyjeździe na mistrzostwa? zapytała wtedy przyjaciółkę tonem niemal ostrym, dysząc już nie wiadomo – ze zmęczenia czy może złości. Ale powstrzymała się od złośliwości i nadmiernego zadzierania nosa. Czuła się zwyczajnie urażona.
Mistrzostwa?
Późno zrozumiała z reakcji przyjaciółki, co się dzieje. Nie zdążyła ugryźć się w język wcześniej, ale teraz już nic nie powiedziała. Wyraz twarzy rudej kobiety zdradził jej dużo. Zaproszona do środka ich mieszkania patrzyła na twarz Ginny, kiedy ta nie do końca wiedziała, jakie słowa dobrać. Otwierała usta, ale zamykała je natychmiast, jakby głos za każdym razem uwierał jej w gardle. Pięknie, pomyślała Hermiona, jednocześnie proponując, że zrobi herbatę. Pięknie, nie miałam zamiaru robić takiego bałaganu i oto jak wyszło. Przez chwilę nawet nie pomyślała, że kobieta nie będzie o tym miała pojęcia. A może wcale nie pojedzie? Kto zająłby się wtedy małym dzieckiem? Pani Weasley pokręciła nerwowo głową, kiedy weszła już do kuchni. Nastawiając wodę na herbatę nie pomyślała nawet o użyciu magii.
Od kiedy o tym wiesz?
Chłodny ton głosu zaskoczył ją i obejrzała się na Ginny, która trzymała dziecko w rękach. James nigdy nie był najcichszym malcem, ale teraz chyba wyczuł emanującą od matki złość, taką, która swoim uściskiem zdołałaby zmiażdżyć kamień. Hermiona poczuła się nagle mała. Na nią spadnie cała złość, która powinna być wymierzona przecież w Harry'ego.
Od dzisiaj – westchnęła na te słowa, opierając się o blat. Dowiedziałam się przypadkiem. Tak już jest, prawda? zapytała raczej w przestrzeń, niż kobietę.
Ciszę rozdzielił szloch dziecka.
Na samo wspomnienie tego spotkania Weasley czuła ciągłe wyrzuty sumienia. A przecież niczym nie zawiniła! Biała bluzka lepiła się jej do ciała, po plecach spływała stróżka potu albo deszczu, nie sposób było to rozróżnić. Patrzyła z wiaduktu w dół na mknące szybko mugolskie tramwaje, a za jej plecami samochody zostawiały po sobie mokre ślady na jezdni. W tym miejscu złość i rozczarowanie spływały z niej. Nie chciała czuć się winna ani obciążać winą kogokolwiek innego. Postanowiła w tym właśnie miejscu, że zrobi dziś dobrą kolację, przy której na spokojnie porozmawiają z Ronem. Mieli ten komfort, że nie mieli jeszcze dzieci. W głębi duszy Hermiona czuła, że żadną miarą nie jest na nie gotowa.
Nadzieja tylko w tym, że niedługo wszyscy udadzą się do domku na brzegu Szkocji, w którym mieszkał George i Angelina i ostatecznie – wszyscy razem będą się dobrze bawić, pierwszy raz od dawna. Hermiona oprócz złości, którą nadal przejawiała za niewtajemniczenie jej w plany czuła jeszcze ekscytację. W quidditcha nigdy nie grała, za to oglądała go z przyjemnością. Znała część drużyny z Norwegii, która się tam pojawi, być może nawet spotka Victora?
Chociaż wcale się nie rozpogodziło, kobieta poczuła się o kilka kilogramów lżejsza. To chyba uciekły same zmartwienia, które trapiły ją do tej pory.

Hermiono, pospiesz się do jasnej cholery! krzyczał Ron z dołu, a coś, najprawdopodobniej ciastka wypychające jego policzki, tłumiło i zniekształcało głos. Kobieta pakowała ostatnie rzeczy. Jak zwykle będziemy ostatni... mruknął, tym razem już sam do siebie.
Jedno z pewnością zostało jej ze starych przyzwyczajeń – lubiła mieć nad wszystkim kontrolę, mieć wszystko pod ręką, być przygotowana na każdą okazję. Dlaczego może po raz setny sprawdziła swoje bagaże. Jej mąż pojawił się w drzwiach, otrzepując koszulę z ostatnich okruchów i zrzucając je na ziemię.
Ron! pisnęła o kilka tonów wyżej niż normalnie, co wykazało poziom jej zestresowania. Okruszki!
Wzruszył ramionami, machnął różdżką i nie było po nich śladu. Dobrze widział, jak zdenerwowana jest jego żona i nie miał najmniejszego zamiaru jej podpadać. Wbrew wszelkim pozorom znał ją bardzo dobrze. Prawie od zawsze. Odgadywał jej nastroje w przeciągu chwili, a do takiej wprawy doszedł od kiedy zamieszkali razem w Norze, rok po ukończeniu szkoły.
Oboje dobrze wspominali te czasy. Chociaż nawet dwa lata bo bitwie w domu panowała przygnębiająca atmosfera, to były to lata beztroski, bez pracy i zmartwień. Spędzali razem mnóstwo czasu i chociaż rodzice Rona postarzali się niewyobrażalnie po stracie dziecka w bardzo krótkim czasie, to oni przeżywali swoją młodość, odrabiali lata, które odebrał im w dzieciństwie Lord Voldemort i wojna, żyli jak chcieli, jak nastolatkowie, którymi przecież wtedy jeszcze byli. Rudy wyszedł z pokoju, zabierając spakowane rzeczy, złapał żonę za rękę i deportowali się prosto do domu George'a w Szkocji.
Mocno trzymali swoje dłonie. Przyzwyczajenie z czasów, kiedy niebezpieczeństwo czaiło się za rogiem, przygotowanie do wspólnego, natychmiastowego odwrotu i ucieczki.

W domu, w którym na co dzień panował spokój obecnie roiło się od gości. Mały Fred był w swoim żywiole, ganiając pomiędzy ludźmi i meblami, kiedy wreszcie coś się działo. Angelina rzucała zaklęcia jak szalona, przygotowując obiad, a talerze same pofrunęły do stołu, który został przyozdobiony białym obrusem. George starał się jej pomagać, ale zrezygnował, kiedy Ron z Hermioną deportowali się tuż obok, wytrącając wazę z zupą z jego rąk.
Ginny z James'em na rękach przywitała się ciepło z Hermioną i trochę bardziej oschle z Ronem – nadal miała do niego żal, a poza tym rodzeństwu nie wybacza się nigdy tak łatwo jak przyjaciołom. Wewnątrz kuchni było głośno i tłoczno, kiedy zebrało się w nim prawie całe rodzeństwo Weasleyów. Niedługo miał pojawić się jeszcze Bill i Fleur, ale nawet bez tej dwójki z dziećmi w małym pomieszczeniu wszyscy ledwo się mieścili.
Ron! Gdzie jesteś Ron, do cholery... George starał się wyglądnąć nad resztą rodziny, ale rudzielec albo ukrył się za dobrze, albo – co bardziej prawdopodobne – Molly nieświadomie obroniła go przed pracą.
George, jak Ty się wyrażasz! fuknęła, lekko szturchając go i obdarzając surowym spojrzeniem, które szybko zniknęło. W jej oczach syn przypominał o stracie. Nie potrafiła być względem niego tak stanowcza jak kiedyś, nie potrafiła długo utrzymywać przed nim swojej dawnej konsekwencji. Po tym wszystkim, przez co przeszli nie patrzyła na niego tak samo.
Tutaj są dzieci – upomniała go jeszcze, mijając i wchodząc do kuchni.
Babciu, ja nie jestem dzieckiem, cholera, a Ted jest nawet jeszcze starszy – powiedział Fred poważnym głosem, zadzierając głowę do góry i nie za bardzo rozumiejąc co powtarza. Sprowadził jednak na siebie nieświadomie długi wywód na temat kulturalnego odzywania się.
Przez ten krótki czas Ron skorzystał z okazji wyszedł na taras i do ogrodu, gdzie stanął twarzą w twarz z Fleur. Przełknął ślinę w odruchu – zawsze uważał, że Fleur ma to coś i zastanawiał się całkiem podświadomie, co widziała w Billu, jego bracie. Który, swoją drogą, podążał tuż za ną, prowadząc jedną ręką Victorię, a drugą Dominique.
Minęło dużo czasu nim zdołano całe towarzystwo zwołać do stołu, zanim każdy zajął odpowiadające mu miejsce (Ron przesiadał się aż trzy razy, co wywoływało ogólną radość), dzieci zostały tymczasowo ujarzmione i nie biegały już po domu przepychając ludzi. Victoria siedziała dumnie i spokojnie, czasem można było odnieść wrażenie, że jest już prawie dorosła, chociaż miała zaledwie pięć lat. Krew wili odziedziczona po matce dawała o sobie znać, jej jasne włosy rozsypywały się wokół policzków i na ramionach. Dominique pilnie ją naśladowała. W przeciwieństwie do nich Fred razem z Tedem nie byli zadowoleni z zaistniałej sytuacji. Nie chcieli siedzieć przy stole i ciągle przeszkadzali w rozmowach, niewiele jedli.
Na zewnątrz było ciągle gorąco, chociaż pogoda zmieniała się i opadające nisko słońce zapowiadało rychłe nadejście jesiennej pluchy. Nad stołem w ciemnym salonie unosiły się magiczne kule światła wyczarowane przez Hermionę, panowała ciepła, rodzinna atmosfera – prawie taka, jaką mieli w pierwszych latach uczęszczania do szkoły. Nawet George uśmiechał się lekko i wyraźnie był w lepszym nastroju niż kilka dni temu.
Sztućce szczękały radośnie, zapachy unosiły się w powietrzu, a głównym tematem rozmów i ekscytacji było nic innego jak przyszłe Mistrzostwa. Tylko Ginny od czasu do czasu groźnie zerkała na Harry'ego, a chociaż ostatnio nie układało się im dobrze, to Hermiona wiedziała, że nie ma mu już nic za złe. James leżący w czarodziejskiej kołysce za nią zachowywał się kulturalnie i zaskakująco spokojnie, jakby i jemu udzielił się radosny nastrój wyczekiwania na kolejny poranek.
Wszyscy wiedzą, że Bułgaria słabnie, nie dotrze do finału – zawyrokował poważnie Harry, który najlepiej chyba ukrywał swoje rozentuzjazmowanie.
Harry, wybacz że muszę to mówić, ale chyba brakuje ci klepki, bo...
O, tak! Brakuje – Ginny szybko, odrobinę żartobliwie poparła ojca, do ust wkładając brokuły.
Ron już nabrał powietrze w płuca, jakby chciał coś powiedzieć, ale wyprzedził go Bill, który wtrącił:
Anglia jest cienka, podobnie jak Francja. Skorzystał z okazji, że Fleur zajęta była rozmową z Hermioną i włączył się do dyskusji.
Brzdęk sztućców o talerze był idealnym akompaniamentem do chaosu, jaki powstał przy stole. Babcia wciskała Fredowi na talerz kolejne potrawy, a on protestował głośno. Nawet Angelina na chwilę przysiadła się do stołu, słysząc że rozmowa spływa na temat jej ulubionej gry.
Słyszeliście, że pałkarz Norwegii został zatrzymany do przesłuchania w sprawie śmierciożerców? zapytała, uważnie i z powagą patrząc po twarzach osób siedzących przy niewystarczająco długim stole. Podobno ma grać rezerwowy, Berg.
Ta informacja wcześniej nie znana biesiadnikom wywołała prawdziwą burzę rozmów i spekulacji. Zawzięta dyskusja, w której nawet Harry stracił całą swoją zimną krew objęła pomieszczenie. Hermiona uśmiechnęła się uroczo do Fleur i, nie mogąc dłużej słuchać jej ciekawych, ale zbyt długich opowieści, wstała od stołu. Nikt tego nie zauważył.
Podobnie, jak nikt nie poczuł swądu spalonej pieczeni dochodzącego z kuchni.

Na zewnątrz było już ciemno, żadne mugolskie oko nie wyłapałoby dwóch postaci pojawiających się nagle na drodze z daleka od światła latarni. Poza tym w tej dzielnicy mieszkało niewielu ludzi. Najjaśniejszym punktem w polu widzenia był niewielki, elegancki domek z zadbanym ogrodem i szklarnią. Świecił się jak choinka, słychać było ożywione konwersacje rozpływające się i tracące pierwotny sens w mroku nocy.
Dwie męskie sylwetki ubrane lekko przeszły na drugą stronę ulicy, a jadący parującą ciepłem jezdnią samochód w ostatnim momencie je wyminął. Kierowca zaklął głośno, co nie obeszło nieuważnych pieszych ani trochę. Zatrzymali się dopiero kiedy natrafili na ogrodzenie. Szybkie zaklęcie pozwoliło przejść przez bramkę bez konieczności jej otwierania.
Bez wątpienia byli czarodziejami i bez wątpienia wiedzieli, że wchodzą na posiadłość magiczną. Refleks światła z okna padający na twarz niższego z nich zarysował brzydką, wyglądającą na starą twarz. Nie można było dostrzec inteligentnego błysku w oku, iskierki sarkastycznego rozbawienia. Nie można było też zobaczyć, że chociaż mężczyzna wygląda staro, ma zaledwie około czterdzieści siedem lat. Wyższy kompan podążał za nim bez słowa. Schowana w mroku twarz wyrażała znudzenie.

Kiedy George odkrył przyczynę smrodu i czarnych, kłębiących się pod sufitem salonu obłoków dymu, razem z żoną ruszył na ratunek pieczeni. Fred wyrwał się z uścisku babci, która kazała mu zostać na miejscu i poleciał za nimi. Włosy Teda przybrały czarny kolor, z ironii czego uśmiechnęła się nawet Victorie.
Mamo, spaliłaś mięso! krzyknął, irytując tym i tak poddenerwowaną już Angelinę, ale nie miała czasu się na nim skupić. Hermiona patrzyła z tajemniczym uśmiechem na Rona, który starał się wyswobodzić z zaklęcia, jakim obdarzyła go Angelina za śmianie się w głos i koloru włosów Teda. Żona George'a zupełnie nie przejmowała się już obecnością teściów.
Fred, nie przeszkadzaj mamie – George złapał syna pod pachę i wyniósł z kuchni.
Tatoooo! Puszczaj mnie natychmiast!
Prośby i groźby zdały się na nic. Powietrze w pokoju zostało doprowadzone do porządku, ale pieczeń wylądowała w koszu, niemożliwa do odratowania nawet za pomocą magii. To jednak nie zdołało sprawić na długo, że Angelina stała się pochmurna. W powietrzu zawisły torty i ciasta, a rozmówcy wrócili do tematu quidditcha z takim zapałem, jakby przed chwilą nic nadzwyczajnego się nie stało. Fleur pozwoliła Victorie odejść od stołu, a razem z nią zniknęła reszta dzieci, nawet Dominique, nieśmiała dziewczynka patrząca w starszą siostrę jak w obraz.
Hermiona przesiadła się koło Ginny i patrzyła przez jej ramię na Jamesa. W duchu dziękowała najwspanialszym czarodziejom, że sama nie ma dzieci. Przyjaciółka nawet pomimo makijażu wyglądała na zmęczoną i Hermiona odkryła, że bzdury o promieniejących młodych matkach są wyspecjalizowaną propagandą, żeby kobiety nadal rodziły.
Szkoda, że nie dasz rady wybrać się z nami – powiedziała brązowowłosa z autentycznym przejęciem w głosie.
Sama żałuję, ale James jest za mały – powiedziała stanowczo. Następnym razem nie dam sobie jednak takiej okazji wyrwać z rąk.
Cokolwiek można by było powiedzieć o surowości Ginny względem dzieci, w oczach przyjaciółki była najlepszą matką świata. Sama zrezygnowała z udziału w Mistrzostwach odstępując swoje miejsce Fleur, żeby zostać z małym. I w dodatku miała opiekować się resztą dzieci razem ze swoją matką, co było poświęceniem większym, niż to na które zdobyłaby się Hermiona przy wszelkich swoich pokładach cierpliwości. Nie przepadała za dziećmi.
Rozmowa jakoś się urwała, ale nie niezręcznie, obie patrzyły na chłopczyka śpiącego w kołysce.
Wtedy właśnie stało się kilka rzeczy naraz.
Ronaldzie, Hermiono, kiedy planujecie mieć dzieci? wyparowała nagle Molly.
Przy stole zamilkły inne rozmowy, wszyscy wgapili się zupełnie nieświadomie w młodą parę, oczekując odpowiedzi albo jakiejś reakcji. Zrobiło się nerwowo dopiero wtedy, kiedy Ron zakrztusił się kawałkiem tortu, który właśnie przeżuwał. Hermiona zrobiła się czerwona jak burak, a pani Weasley chciała kontynuować, że przecież jeszcze tylko oni nie mają dziecka, ale uratował ich przed zasypaniem argumentami za posiadaniem bobasa dzwonek do drzwi.
Bill rzucił się na pomoc bratu, który stał się już fioletowy, Hermiona poderwała się do pionu prawie jednocześnie z Harry'm, wywracając z trzaskiem krzesło do tyłu.
A to wszystko w przeciągu pięciu sekund.
Otworzę! rzuciła Hermiona zdecydowanie zbyt entuzjastycznie i zbyt głośno, po czym w tempie zbyt szybkim, żeby nie wzbudzało podejrzeń odeszła od stołu.
Wszystko było lepsze od tego pytania, które zawisło w powietrzu i na które nie było dobrej odpowiedzi. Nie miała zamiaru kłamać, a stwierdzenie ne razie nie będziemy o tym myśleć było zdecydowanie nie na miejscu i nie zdobyłaby się na odwagę, żeby powiedzieć to własnej teściowej, którą traktowała jak własną matkę. Chciała zacząć normalnie oddychać, ale płuca jej się chyba nieodwracalnie zacisnęły.
W przedpokoju stanął za nią Harry, o czym zorientowała się dopiero później. Otworzyła drzwi i jej oczom ukazały się dwie męskie sylwetki zalane jasnym światłem sączącym się z pomieszczenia na niewielki, drewniany taras wejściowy.
Westchnęła z niezadowoleniem, którego nie starała się nawet ukryć.

Tym razem miałam ciężkie zadanie, bo sama narzuciłam sobie tyle postaci ;.; Mam nadzieję, że wielkiego chaosu nie ma, tylko ten zamierzony...
Dziękuję za wszystkie komentarze i wsparcie!
Kocham was ♥